Rzeki pamięci i historii - spotkanie z Elif Shafak i "Tam na niebie są rzeki"
Kiedy odkładam książkę, zazwyczaj potrafię dość szybko wrócić do własnego świata – zamknąć okładkę i zamknąć sprawę. Tym razem jednak dni mijają, a ja wciąż nie mogę się otrząsnąć po lekturze "Tam na niebie są rzeki", najnowszej powieści Elif Shafak. To moje pierwsze spotkanie z jej prozą – brutalne, oszałamiające, zapadające w pamięć. Rzadko zdarza się, by książka otworzyła przede mną tak rozległy pejzaż – geograficzny, historyczny i emocjonalny – i jednocześnie tworzyła spójną, żywą i niepokojącą całość.
Shafak, turecko-brytyjska pisarka, od lat uchodzi za jedną z najważniejszych współczesnych autorek, odważnie mierzącą się z pamięcią, tożsamością i polityką. Jej styl, często określany jako maksymalistyczny, nasycony symboliką, metaforami i intensywnością, potrafi zarówno zachwycić, jak i przytłoczyć. W "Tam na niebie są rzeki" sięga po wszystkie swoje charakterystyczne narzędzia, ale robi to z chirurgiczną precyzją. To jej najbardziej ambitna, wielogłosowa powieść – oscylująca między epopeją, ekologicznym manifestem, studium traumy i fabulą o wodzie, jej pamięci i wędrówkach.
Konstrukcja książki opiera się na czterech liniach narracyjnych: starożytna Mezopotamia i Niniwa Aszurbanipala, XIX-wieczny Londyn w duchu Dickensa, współczesny Londyn zmagający się z kryzysem klimatycznym oraz południowo-wschodnia Turcja i Irak, świat Jazydów. Każda narracja ma własny rytm i temperaturę, a wszystkie łączą się w jeden nurt.
Pojedyncza kropla wody spada najpierw w Mezopotamii na włosy Aszurbanipala, władcy zatopionego w księgach i strachu przed ich mocą. W XIX-wiecznym Londynie zmienia się w płatek śniegu trafiający na język dziecka rodzącego się na brudnych nabrzeżach Tamizy. Cofnięta do roli ścieku, rzeka staje się świadkiem narodzin nowoczesności i nędzy. Wiktoriański Londyn w ujęciu Shafak pulsuje mrokiem, fetorem i ludzką biedą – niemal żywcem wyjęty z powieści Dickensa, który zresztą pojawia się w książce jako bohater, a Tamiza staje się miejscem pracy kanalarzy i błotnych poszukiwaczy. Shafak pokazuje, że niszczenie przyrody jest procesem równie historycznym jak urbanizacja – i równie nieodwracalnym.
W XIX-wiecznych rozdziałach – inspirowanych życiem George’a Smitha – widać obsesję Zachodu na punkcie kolekcjonowania przeszłości, czasem naukową, częściej chciwą. I choć sama uwielbiam muzea, poczułam ukłucie: ile z tego, co tam oglądamy, zostało komuś odebrane? W tej części pojawia się Arthur, postać luźno oparta na biografii Smitha, samouka i jednego z najsłynniejszych asyriologów swojej epoki. Smith zaczynał jako grawer i introligator, by dzięki pasji odkryć fragmenty Eposu o Gilgameszu i trafić do British Museum. Shafak swobodnie korzysta z tej historii, tworząc postać Arthura jako chłopca z nizin, którego talent i upór prowadzą od warsztatów do archiwów, bibliotek, a w końcu na ekspedycje do Azji – w pogoni za przeszłością, która nigdy nie jest niewinna.
To, co w tej powieści zachwyca najbardziej, to sposób, w jaki Shafak stawia pytania – czasem ledwie zasugerowane, czasem wybrzmiewające wprost: czy mamy prawo do cudzej historii? Kto powinien strzec artefaktów wydartych ziemi, która płonie? Kiedy pomoc staje się kolonializmem, a kiedy odwagą?
Wątek Zaleekhah Clarke, hydrolog, pełni w powieści funkcję łącznika między czasami i przestrzeniami, a zarazem umożliwia refleksję nad tematami pamięci i traumy. Jej obsesja na punkcie wody i przekonanie, że może ona zachowywać wspomnienia, splata ją z historiami Aszurbanipala, Arthura i Narin, tworząc subtelny most między przeszłością a współczesnością. Przeprowadzka na londyńską barkę staje się nie tylko punktem przecięcia losów bohaterów, ale też przestrzenią, w której nauka, mitologia i etyczne dylematy współczesnego świata – od ekologii po migrantów i wykorzenienie – spotykają się w jednym nurcie. Dzięki Zaleekhah Shafak eksploruje, jak indywidualna refleksja i badanie natury mogą prowadzić do głębszego zrozumienia historii, cierpienia i odpowiedzialności człowieka wobec świata.
Powieść wymaga skupienia, choć czyta się ją wspaniale i odwdzięcza się panoramą świata zmieniającego się, rozpadającego i odradzającego w rytmie kolejnych fal. Konstrukcja czterech linii czasowych – choć potencjalnie trudna – pozwala w pełni poczuć przepływ historii, który spaja ludzi, miejsca i wydarzenia. "Tam na niebie są rzeki" płynie długo po zamknięciu książki, zostawiając ślad jak nurt na piasku. Jeśli tak wygląda moje pierwsze spotkanie z Elif Shafak, wiem jedno: nie będzie ostatnie.
